BIZNES PRZEZ DUŻE „B”

Czy w życiu można działać w dwóch niezwiązanych ze sobą dziedzinach i odnosić sukcesy w każdej z nich? Okazuje się, że tak!

Przykładem jest Janusz Pożak, który po zakończeniu kariery kolarza szosowego został przedsiębiorcą. Od 30 lat prowadzi firmę Luvi, która oferuje chemię budowlaną oraz narzędzia najwyższej jakości.

W firmie powoli szykuje się sukcesja – stery będzie przejmował syn Dawid Pożak.

Jaką ma wizję prowadzenia firmy? Jakie wyzwania na niego czekają? Czym jest dla obu Panów biznes oraz jak udało się Januszowi zmienić tryb życia ze sportowego na biznesowy?

O tym, ale i nie tylko rozmawiamy z Januszem i Dawidem w poniższym wywiadzie.

Zapraszamy do lektury.

Info Magazyn Lubelski.pl: Januszu, jesteś przedsiębiorcą, ale również byłym sportowcem, utytułowanym kolarzem szosowym. Czy prowadzenie biznesu oraz zawodowy sport coś łączy?

Janusz Pożak: Jak najbardziej. Prowadzenie firmy jest jak jazda w peletonie – jesteś szefem tej grupy, czyli liderem. Jeśli Twój zespół jest zgrany, każdy wie, co ma robić i jest odpowiedzialny za swoje wybory, to wtedy drużyna może szybko zmierzać do celu. Wygrywać i osiągać sukcesy. Prowadzenie firmy to również zmierzanie z zespołem po najlepsze wyniki.

ML: Firma Luvi istnieje na rynku od 1992 roku. W tym roku obchodzicie 30-lecie. Powiedz, co jest głównym przedmiotem Waszej działalności?

JP: Głównym przedmiotem naszej działalności jest przedstawicielstwo fabryczne zagranicznych firm, oferujących chemię budowlaną, narzędzia, farby i tynki, środki czyszczące, masy szpachlowe, kleje, fugi, silikony. Współpracujemy z włoską firmą Cap Arreghini oraz francuską Beissier – których mamy wyłączne przedstawicielstwo na całą Polskę. Pozostały asortyment oferujemy na Polskę Wschodnią i są to produkty takich firm, jak włoskie Mapei i Fila, niemieckie Stabila, Knipex, Bessey, Wera oraz austriacka Alpen i duńska Scangrip. Tak naprawdę mamy w ofercie kilka tysięcy produktów. Są to materiały specjalistyczne, niespotykane w standardowym sklepie, dedykowane dla fachowców.

ML: Czym się wyróżniacie na rynku materiałów budowlanych? Co jest Waszą wartością dodaną?

JP: Po pierwsze, jesteśmy składem fabrycznym oferującym całą gamę produktów specjalistycznych. Po drugie, produkty dostępne są w ciągu 24 godzin. Klienci o nas mówią, że kiedy kończą rozmowę z naszym doradcą technicznym, to wyglądają przez okno, a towar już jest na placu (śmiech).

ML: A kto jest Waszym Klientem? Czy są to wyłącznie firmy budowlane, budowlano-remontowe, czy również pojedynczy „Kowalski” może stać się Klientem?

JP: Współpracujemy głównie ze składami budowlanymi i firmami, natomiast oferujemy również sprzedaż detaliczną w punkcie sprzedaży detalicznej przy ul. Choiny 57 w Lublinie oraz w sklepie internetowym.

1IMG 1260

ML: W skład oferty, oprócz materiałów budowlanych wchodzi również… kawa. Skąd to się wzięło?

JP: Tak, kawę mamy w ofercie już od dwóch lat. W 2020 roku mieliśmy spotkanie przedstawicieli handlowych. Poruszyliśmy temat narzędzi wspierających sprzedaż. Koszulki, długopisy, podobne gadżety wyszły już z mody. Jeden z pracowników powiedział, że może będziemy oferować w prezencie kawę. Powiedział, że się tym zajmie, bo ja żadnym kawoszem nie jestem i się na tym nie znam. I tak się zaczęło. Kawa jest naprawdę dobra. Zamawiają ją bliscy Klienci jak również z drugiego końca Polski.

ML: Januszu, zbudowałeś świetnie prosperujący biznes, ale opowiedz jak wyglądały jego początki. Skąd w ogóle przyszedł pomysł na firmę Luvi? I czy oferta zmieniała się na przestrzeni tych 30 lat?

JP: Początki firmy sięgają 1992 roku, kiedy do Polski przylecieli przedstawiciele włoskiej firmy Hero z Werony, a prywatnie moi znajomi z czasów, kiedy zawodowo uprawiałem kolarstwo, ponieważ chcieli sprowadzać z Polski mrożone owoce. Uzgodniliśmy, że skoro chcę z nimi współpracować, muszę założyć firmę. A z racji, że firma musi mieć nazwę, zacząłem głowić się, jak ma się ona nazywać. Akurat jedliśmy obiad przed ich wylotem do Włoch. Wziąłem serwetkę, którą miałem pod ręką i zacząłem pisać: LUVI. Super nazwa! - odpowiedzieli. Skąd to się wzięło? Pierwsze dwie litery to nazwa miejscowości, z której pochodzę – Lubartów. A kolejne dwie to włoskie miasto Villanova – tam mieszkałem, gdy byłem kolarzem. Na drugi dzień poszedłem zarejestrować firmę. Akurat był pierwszy kwietnia – Prima Aprilis (uśmiech). Tak zaczął się handel tymi mrożonkami. Moim zadaniem było skupowanie malin, truskawek, czarnej porzeczki, agrestu i innych owoców. z różnych chłodni w regionie. Ten biznes skończył się wówczas, gdy zakończyła się wojna w Jugosławii i stamtąd był tańszy transport tych mrożonych owoców. W tzw. międzyczasie, założyłem hurtownię z artykułami gospodarstwa domowego i jeździłem po GS-ach (Gminna Spółdzielnia – dop. red.) sprzedając klapki, wykałaczki, talerzyki (śmiech).

ML: Robił się z Ciebie poważny przedsiębiorca….

JP: Tak jakoś szło. Pamiętam, że miałem kilka tysięcy artykułów w sprzedaży. Ale z czasem poupadały GS-y, które nie wypłaciły mi pieniędzy. Zostałem bankrutem. Ale nie poddałem się. W momencie kiedy prowadziłem hurtownię, już szukałem alternatywnego dochodu. W 1996 roku Zenon Jaskuła, kończący karierę i jeżdżący w barwach Mapei, zaproponował mi wejście w chemię budowlaną. Ja z tą branżą nie miałem nic wspólnego. Ale co mi tam! (śmiech). Pierwsze tiry z produktami firmy Mapei zamówiłem w 1997 roku. Współpraca zaczęła się rozwijać. Dodatkowo z racji, że byłem kolarzem, ktoś podsunął mi pomysł otwarcia sklepu rowerowego. Najpierw był to malutki sklepik na piętrze. Miałem kilka rowerów z niższej, jak również z wyższej półki. Obecnie sklep jest znacznie większy niż na początku, mamy duży asortyment oraz profesjonalny serwis rowerowy. Mogę powiedzieć, że sklep to moje takie hobby związane z kolarstwem.

1IMG 1325

ML: Czy w sklepie rowerowym można kupić wyłącznie jednoślady dla profesjonalistów czy również dla amatorów?

JP: Zarówno zawodowi kolarze, jak również amatorzy jazdy na rowerze znajdą coś dla siebie. Nie ukrywam, że asortyment jest skierowany głównie do mieszkańców Lubartowa i okolic, którzy potrzebują roweru, aby dojechać do pracy, na działkę.

ML: No dobrze, wróćmy do tej współpracy z Mapei, która zaczęła się rozwijać w 1997 r. Jak to dalej wyglądało?

JP: Wszystko szło do przodu. Zostałem nawet prezesem Polskiego Zrzeszenia Płytkarzy, które powstało z inicjatywy dyrektora Mapei Polska. Jako Zrzeszenie mieliśmy współpracę z Cechami Rzemiosł i robiliśmy szkolenia na mistrzów i czeladników. Uczyliśmy nakładania płytek, klejów itp. Robiliśmy z tego egzaminy. Luvi miało wyłączność na przedstawicielstwo Mapei w regionie Polski Wschodniej: na terenie województwa podkarpackiego, lubelskiego, podlaskiego i części województwa warmińsko-mazurskiego. Dalej jesteśmy tam bezpośrednim składem fabrycznym tej włoskiej firmy. Nie jesteśmy ani hurtownią, ani pośrednikiem.

ML: Jak zacząłeś radzić sobie w tej branży, z którą nigdy nie miałeś nic wspólnego?

JP: Powiem szczerze, że wszystkiego musiałem uczyć się od podstaw. Rozmawiałem z kolegami budowlańcami. Non stop dzwoniłem do doradcy technicznego, który z czasem miał mnie dosyć (śmiech). Nie wstydziłem się tego, że czegoś nie wiem. Dopytywałem, rozmawiałem. Później uczyłem się z kart technicznych, miałem taki duży segregator. Z czasem wykułem wszystko na blachę. Każdy szczegół. Myślę, że nauczyłem się tego wszystkiego dzięki mojemu uporowi sportowemu.

1IMG 1633

ML: Wiemy, że w firmie szykuje się już sukcesja….

JP: Tak, 30 lat minęło jak jeden dzień i potrzeba w firmie innego, świeżego spojrzenia. I najpierw o takie spojrzenie i poprosiłem dwóch synów: Piotrka i Pawła. Paweł był tu krótko. Z czasem zaczął prowadzić swoją firmę budowlaną, a obecnie z żoną mają własne studio projektowania mebli kuchennych – Cameleon.

Natomiast do Piotra poleciałem w 2009 roku do Stanów. Firma już wtedy się rozrastała i chciałem, żeby ktoś zaczął zarządzać nią razem ze mną. Piotrek przyjechał i działał. On nawiązał współpracę z Cap Arreghini i Bessier-em, ale w międzyczasie chciał zbudować coś swojego. Wystartował z Thai Wok w Tarasach Zamkowych, obecnie Vivo! Lublin. Żona doglądała tego biznesu. Ale przyszedł covid i musiał skupić się wyłącznie na tym biznesie. Syn powiedział, że nie daje rady prowadzić swojego biznesu i pracować w Luvi. Powiedziałem „poczekaj, zatrudnię managera albo poproszę Dawida, mojego syna o pomoc”. Dawid grał zawodowo w piłkę nożną i działał w branży nieruchomości. Zaproponowałem mu „przejmowanie sterów” w Luvi.

ML: Kiedy tata zapytał Cię, czy chcesz być częścią firmy Luvi?

Dawid Pożak: To było dwa lata temu. Wcześniej całe życie podporządkowałem piłce nożnej. Rezygnowałem z wielu rzeczy, które dla młodych ludzi są niezbędne. Piłka to dużo poświęceń. Z czasem dochodziła do mnie myśl, że przyjdzie moment, że będę musiał zawiesić korki w szatni i zająć się czymś innym, albo kontynuować karierę piłkarską, ale w innym wydaniu, nie pod kątem zawodnika. Pięć lat temu zacząłem działać w nieruchomościach. Może tata zobaczył, że dobrze się w tym odnajduję i obdarzył mnie zaufaniem. Ja musiałem usiąść sam ze sobą i przemyśleć decyzję. Jak na razie wychodzi mi to na dobre.

Poprzeczkę zawiesiłem sobie wysoko. W pierwszym roku właściwie przyglądałem się jak działa firma. W kolejnym zacząłem wprowadzać powierzchowne zmiany.

ML: A z piłką już całkowicie zakończyłeś przygodę?

DP: Zdarza się mi oglądać mecze, nawet kiedy mam dużo pracy w domu przy komputerze (śmiech). Ta dyscyplina zawsze mnie interesowała i nie wykluczam tego, że w przyszłości mogę zostać trenerem. Papiery już mam. Trenowałem młodzież z Lubartowa i czuję, że mam do tego smykałkę.

Na co dzień nie gram już w klubie, ale utrzymuję kontakt w większością osób, z którymi współpracowałem. Najlepiej wspominam okres gry dla Wisły Puławy, gdzie z chłopakami awansowaliśmy do pierwszej ligi. Mieliśmy naprawdę świetny zespół.

ML: Dawid długo zastanawiał się nad odpowiedzią, czy chce Ci pomóc w zarządzaniu Luvi?

JP: Z pewnością musiał przemyśleć, czy to jest dla niego. Powiedziałem, że jeśli chce, to musi zrezygnować z piłki i dawać z siebie sto procent. Dodatkowo Piotrek chciał się już skupić się na swoim biznesie. Powiedziałem, że musi przekazać Dawidowi swój zakres obowiązków, którymi się zajmował. Musimy wspólnie ustalić, czy utrzymujemy współpracę z Beissierem i Cap Arreghini, czy ją kończymy. Ponadto, doradziłem Dawidowi, że aby dobrze zarządzać ludźmi, musi poznać ich pracę oraz ich samych. Dawid zobaczył jak pracuje magazynier, kierowca, przedstawiciel handlowy.

1IMG 1407

ML: Jak bardzo ważne jest poznanie funkcjonowania firmy od środka?

DP: To bardzo ważne. Zawsze starałem się i staram spojrzeć na problem z perspektywy drugiej osoby. Ktoś może czegoś nie wiedzieć, nie być pewnym. Chciałem poznać codzienną pracę jak największej liczby osób. Jeździłem również do oddziałów w Leżajsku i Białymstoku. Dalej chcę jeździć i poznawać pracowników. Tata wypracował już pewne schematy funkcjonowania firmy. Chciałbym wprowadzić nowe rozwiązania. Widzę, że pracownicy są otwarci na takie zmiany. Dzięki temu będziemy mogli rosnąć i się rozwijać.

ML: Syn ma w sobie taką żyłkę biznesmena, prawda?

JP: Tak, chociaż dużo poważnych i ciężkich rozmów za nami. On chciałby wszystkie rzeczy załatwić za jednym razem. A to trzeba na spokojnie. Widzę, że jest bardzo zaangażowany, ma super pomysły. Od dawna potrzebny mi był ktoś taki. Tutaj taka uwaga: nie będzie tak, że ja „przekażę pałeczkę” i sobie pojadę w Bieszczady (śmiech). Jeszcze kilka lat będę tu prezesem, a Dawid zostanie dyrektorem strategicznym. Chodzi tu głównie o to, że mamy wielu Klientów, którzy mnie znają, a Dawida jeszcze nie. Chcę żeby czuli się bezpiecznie i nie rezygnowali ze współpracy.

1IMG 1391

ML: Dawidzie, jaka jest Twoja wizja firmy?

DP: Tę wizję muszę jeszcze wykrystalizować. Tata opracował tu model działania wiele, wiele lat temu i jakoś w tym schemacie tkwiliśmy. Z pewnością brakowało mi w tym rocznej strategii i kilkuletniego planu. Musimy wiedzieć, na czym się focusujemy w danym roku i czy realizujemy założone sobie cele długofalowe. Chciałbym też powiększyć obroty firmy oraz planuję jej rozbudowę. Po podjęciu decyzji, że chcę tu działać, zauważyłem sporo braków, niespójności. Chciałem to wszystko uzupełnić natychmiastowo, żeby firma lepiej funkcjonowała, ale tak się tego nie robi. Trzeba więcej cierpliwości, wytrwałości i poruszania się krok po kroku. Z każdym dniem nabieram doświadczenia, którego mi brakuje.

ML: Powiedziałeś, że siadłeś ze swoimi myślami, żeby podjąć decyzję. Ale jaka była pierwsza myśl po usłyszeniu propozycji taty?

DP: Najpierw poczułem dumę, że ojciec widzi we mnie potencjalnego następcę. Od początku podkreślał, że to raczej prośba niż nakaz. Jeśli nie będę chciał, to nic na siłę. Ale nawet będąc dzieckiem, kiedy tu przyjeżdżałem, to zawsze czułem pozytywną atmosferę bijącą od pracowników. Wiem z piłki, że atmosfera jest fundamentem zespołu. Byłem w drużynach, gdzie na papierze odstraszaliśmy nazwiskami, ale nie tworzyliśmy kolektywu i spadaliśmy z ligi. I odwrotnie. Sukcesy osiągałem z chłopakami, którzy nie byli tak znani, ale tworzyli dobrze zgrany team.

ML: Jakie wyzwania przed Tobą czekają?

DP: Wyzwań jest naprawdę dużo, ponieważ nigdy wcześniej nie byłem związany z prowadzeniem tak dużej firmy. Świeżo po powrocie z Francji wiem, że największymi wyzwaniami będzie utrzymanie współpracy z Beissierem i Cap Arreghini oraz płynne wdrożenie nowych rozwiązań w działanie firmy. Mimo to moje ostatnie kontakty i rozmowy międzynarodowe były owocne i bardzo obiecujące. W związku z tym mam jeszcze więcej chęci do działania.

ML: Czy sport i biznes mają wspólne cechy? Co łączy te dwie dziedziny?

DP: Mnie sport nauczył odpowiedzialności, profesjonalnego podchodzenia do zawodu, który się wykonuje, rzetelności oraz szacunku do drugiej osoby. To wszystko przekłada się do prowadzenia biznesu i zarządzania ludźmi. Pracownicy mi ufają, potrafię dopilnować wielu kwestii związanych z firmą.

1IMG 1660

ML: Jaki jest według Ciebie największy sukces Dawida na ten moment?

JP: Myślę, że utrzymanie współpracy z Beissierem i Cap Arreghini. Ale mam nadzieję, że największe sukcesy jeszcze przed nim.

ML: Czym jest dla Ciebie biznes Dawidzie?

DP: Biznes traktuję jako wolność i wyzwanie zarazem. Dzięki niemu nie jestem ograniczony siedzeniem ośmiu godzin przy biurku. Mam nieograniczony wachlarz możliwości. Jeśli mam coś ważnego do zrobienia, to nie ma opcji, że wyłączam telefon i mam wolny wieczór. Otwieram laptopa, piszę maila, analizuje liczby, pracuję. Tak rozumiem tę wolność. Dużo pracuje, ale robię to kiedy chcę. To mi się podoba i daje poczucie, że decyduję sam o sobie. Wiąże się to również z dużą odpowiedzialnością oraz zarwanymi weekendami. Nie bez powodu mówi się że przedsiębiorstwo to praca 24h. Pracuję też razem z zespołem. Wspieramy i uzupełniamy się nawzajem. Jestem odpowiedzialny między innymi za kontakt z rynkami zagranicznymi: Włochami, Hiszpanią, Francją.

ML: A dla Ciebie Januszu? Czym jest biznes przez duże „B”?

JP: Biznes to poczucie bezpieczeństwa dla siebie i dla rodziny, ale również troska o pracowników, którzy również mają swoje rodziny. Kolejny aspekt to Klienci – przedsiębiorca musi zadbać o dobre relacje, o satysfakcję z przeprowadzanych transakcji. Gdyby nie oni, nie byłoby tego „B” w biznesie.

W firmie jesteśmy drużyną. Jesteśmy jedną ekipą, ale to nie oznacza, że każdy ma to samo zadanie. Każdy ma inną odpowiedzialność. Jeden wiezie towar, drugi podpisuje umowy. Biznes nauczył mnie tego, że wszystkim należy się szacunek. Począwszy od sprzątaczki, skończywszy na dyrektorze. Jeśli jest chęć do pracy i satysfakcja, to jest dobrze. Ja zawsze czuję satysfakcję przyjeżdżając tutaj. Niektórzy mówią, że czuje się jak w domu, bo podlewam kwiatki, sprzątam (śmiech).

21IMG 1487

ML: Czy jest jakaś lekcja albo cytat Twojego taty dotyczący prowadzenia firmy, który zapadł Ci w pamięć?

DP: Takie lekcje mam codziennie. Jestem osobą, która chciałaby wszystko naraz i wszystko szybko zrobić. Tata nauczył mnie spokoju, przemyślenia decyzji. Dokonania wyboru na chłodno, a nie pod wpływem emocji. Myślę, że taką lekcją było również to, gdy powiedział mi, że muszę wybrać pomiędzy piłką, a prowadzeniem firmy.

ML: Januszu, w życiu odgrywałeś dwie role – sportowca, kolarza szosowego, ale również przedsiębiorcy. Tą drugą dalej odgrywasz. Która z nich jest łatwiejsza?

JP: Obie są bardzo trudne. Jeśli chcesz być byle jakim sportowcem albo przedsiębiorcą, to robisz wszystko na pół gwizdka. Jesteś, bo jesteś. Nie osiągasz sukcesów, przyjeżdżasz na 25 miejscu, przedsiębiorstwo kuleje, zarabia tylko na własne potrzeby. Jeśli chcesz zdobywać medale, to musisz dawać z siebie 150 procent. Zarówno w jednej, jak i drugiej dziedzinie. Musisz pokochać to, co robisz. Ja pasję do kolarstwa miałem od młodości. Oczywiście popełniałem błędy, bo tak buduje się doświadczenie. W karierze żałuję tylko jednej rzeczy, że pomimo wysokiej formy i sukcesów, nie dano mi możliwości wzięcia udziału w igrzyskach olimpijskich.

Zarówno do sportu, jak i do biznesu, trzeba umieć zaciskać zęby. I mieć przyjaciół wokół siebie. Wtedy coś się osiągnie. Każdy popełnia błędy, ale nie można się nad nimi rozczulać. Nawet ten wypadek, który mi się przytrafił, był po coś.

1IMG 1239

ML: A co to za wypadek?

JP: Był 1983 rok. Ścigałem się wtedy we Francji, ale miałem obóz przygotowawczy w Polsce. Zjeżdżałem z góry, zablokowałem koło, poleciałem na twarz, którą praktycznie sobie zdarłem. Jak przyszedł kierownik, to zemdlał na mój widok. Złamałem wtedy szczękę i nabawiłem się urazu kręgosłupa, który czuję do dziś. Wypadek wykluczył mnie na pół roku. Myślałem, żeby przestać się ścigać, ale że byłem jednym z najlepiej zarabiających tam kolarzy, to chłopaki namówili mnie, żebym został. Posłuchałem ich. Przeciągnąłem tak do 1990 roku. Ale na wyścigach bardzo się męczyłem. Wcześniej to ja męczyłem rower, po wypadku on mnie.

ML: Przeżywałeś to strasznie?

JP: Tak, bo rower był dla mnie źródłem utrzymania. A na wyścigach strasznie się męczyłem. Bolały mnie plecy. Nocami też nie spałem dobrze. Jednym słowem, po wypadku było ciężko. Wiem, że to wydarzyło się z mojej winy, ale nigdy nie myślałem, że powinienem zrobić coś inaczej. Osiągałem sukcesy, w 1980 roku byłem mistrzem Polski w kolarstwie szosowym ze startu wspólnego. W karierze wygrałem 111 wyścigów, w tym ponad 60 procent to sukcesy międzynarodowe. Jeździłem w kadrze Polski, byłem kapitanem drużyny. Miałem zaufanie wśród kolegów.

ML: Czy nie myślałeś o tym, żeby po karierze zawodnika zostać trenerem? Być dalej związany z jednośladami?

JP: Skończyłem kurs trenerski i miałem uprawnienia do trenowania innych. W 1992 roku reaktywowałem sekcję kolarską w Lubartowie. Zajmowałem się młodzieżą, która osiągała sukcesy. Wielu zawodników zdobywało tytuły na Mistrzostwach Świata Juniorów. Największe sukcesy osiągał Igor Kłak, który obecnie u mnie pracuje. Reaktywowałem też Wyścig po Ziemi Lubartowskiej. Także kolarstwo nie znikło z mojego życia. Ale im więcej pracy było w firmie, tym mniej ja się angażowałem w kolarstwo.

1IMG 1424

ML: Kariera każdego sportowca kiedyś się kończy. Czy będąc jeszcze czynnym kolarzem wyobrażałeś sobie, czym będziesz się zajmował?

JP: Na pewno wiedziałem, że muszę coś organizować i myśleć o własnym biznesie.

ML: Czy to normalne, że tak sportowcy myślą?

JP: W sporcie jest dużo osób, które sobie radzą, ale też takich, które pomimo dużych pieniędzy źle kończą. Nie dają sobie rady. Wiedziałem, że muszę coś robić, bo z zarobionych pieniędzy długo nie pożyję. Zwłaszcza, że znałem sportowców z różnych branż, którzy się w życiu pogubili. Wbrew pozorom, to trudne zmienić tryb życia ze sportowego na „niesportowy”. Teraz jeśli jesteś dobry i osiągasz wyniki, zdobywasz puchary i medale, to masz wokół siebie fachowców. Cały sztab ludzi. Nakarmią cię, wymasują, zadbają o rower. Ale pewnego dnia się wszystko kończy i musisz zadbać o siebie sam.

Wielu ludzi, którzy zarabiają duże pieniądze myśli, że starczy im do końca życia. To złudne myślenie.

Osoby, które zdają sobie sprawę, że koniec kariery to koniec pewnego etapu, przechodzą to wszystko tak płynnie. Ze sportu zostaje im walka o przetrwanie, determinacja, odwaga.

ML: Można powiedzieć, że jesteś twardy?

JP: Zarówno życie prywatne, sport, jak i biznes – każda dziedzina mnie czegoś nauczyła. Z każdej wyniosłem doświadczenia. Jestem szczęśliwym człowiekiem.

1IMG 1496

ML: Januszu, opowiedz, jak w ogóle kolarstwo zagościło w Twoim życiu? Jak to się wszystko zaczęło?

JP: Paradoksalnie, zaczęło się od… szkolnych biegów. Kumple z klasy biegali w zawodach i ja też tak chciałem. W biegach wytrzymałościowych nie miałem sobie równych, gorzej było ze sprintami. Jeździłem na zawody wojewódzkie. Mój kuzyn, znakomity kolarz Ryszard Kozioł, który mieszkał obok, pewnego dnia powiedział: Janusz, nie biegaj tylko wsiadaj na rower. Nie zmęczysz się, a będziesz pokonywał duże dystanse. A wiadomo, że była wtedy moda na wyścigi rowerowe: Wyścig Pokoju, Tour de Pologne. Żyła nimi cała Polska. I tak zaczęła się moja przygoda z kolarstwem. Pojechałem na wyścig o Puchar Stadniny Koni w Janowie Podlaskim. Kiedy przebierałem się na miejscu, ktoś mi ten rower ukradł. Na szczęście dostałem inny rower i zrobiłem niezłe wyniki w turnieju. Tak się zaczęła moja przygoda. Zacząłem dużo trenować. Zdarzało się, że oszukiwałem rodziców, że zostaje na kółku matematycznym, a tak naprawdę chowałem plecak za drzewo i jechałem kilkadziesiąt kilometrów w trasę.

ML: Kolarstwo zaczęło Cię po prostu kręcić…

JP: Zacząłem odnajdywać w tym pasję i wygrywać pierwsze wyścigi. Wzięto mnie do kadry województwa lubelskiego i pojechałem na zgrupowanie do Kalisza. Odbywał się tam wyścig Szlakiem Walk Ludu Poznańskiego. Wszyscy najlepsi kolarze z Polski i ja (uśmiech). Byłem jedenasty na czas. Ale wiadomo jak to na wsi, dostałem telefon od taty, że muszę wracać do domu, bo trzeba siano wozić. Bardzo często koledzy jechali na wyścigach, a ja zostawałem na gospodarstwie, bo były na przykład wykopki. Ale pewnego dnia, gdy tata poszedł do pobliskiej mleczarni sąsiedzi powiedzieli mu, że mówili o mnie w radiu, bo wygrałem wyścig. Wtedy przekonał się do tej dziedziny sportu. Później występowałem w LKS Spółdzielca Lublin, aż trafiłem do kadry Polski.

ML: Karierę zakończyłeś w 1990 roku, ale kolarstwo jest obecne w Twoim życiu nieustannie. Jesteś inicjatorem Święta Roweru w Lubartowie. Skąd przyszedł pomysł?

JP: Pierwszą edycję zorganizowałem w 1994 roku. A wszystko wzięło się z tego, że byłem na takim święcie we Francji. Dużo młodych ludzi, wszyscy na rowerach. Rozmawiają, aktywnie spędzają czas. Bardzo mi się to spodobało. Kiedy wróciłem do Polski po zakończeniu kariery to rower był niemodny. W ogóle sport był niemodny. Wstyd było wyjść z domu i na przykład biegać, tak dla zdrowia i przyjemności. Postanowiłem, że muszę zorganizować coś na wzór tego wydarzenia we Francji. Nie chciałem robić jakiegoś wyścigu, bo przybyliby zawodowi kolarze, a amatorzy od razu by się zrazili. Bardziej chodziło o miłe i aktywne spędzenie czasu na jednośladzie. Przyszedł 1994 rok i wystartowało Święto Roweru. Pamiętam, że na pierwszą edycję przybyło 44 osoby. W kolejnym roku było ich już dwa razy więcej. Na początku każdy uczestnik dostawał jakiś oryginalny upominek: długopis, kilo ziemniaków, pastę do zębów. Z każdym kolejnym rokiem uczestników przybywało. Jeździliśmy od rana do wieczora. Kiedy wracałem do domu, byłem wykończony, ale szczęśliwy (uśmiech). W czerwcu tego roku zorganizowałem już 29 edycję Święta Roweru.

ML: Czego możemy Wam życzyć?

JP: Dalszego rozwoju firmy, szczególnie teraz w tych trudnych dla wszystkich czasach.

ML: Tego życzymy i dziękujemy za rozmowę.

JP: Dziękuję.

DP: Dziękuję bardzo.

Logo